Kiedy dziecko mówi: „nudzę się!”, wielu rodziców reaguje jak na alarm. Planszówki, zajęcia, ekran, cokolwiek – byle tylko zająć czas. Ale skąd ta potrzeba, by każdą chwilę dziecięcego dnia wypełnić czymś „pożytecznym”?
Od pokolenia aktywności – do pokolenia zmęczenia
Dzisiejsi rodzice wychowali się w kulcie efektywności: szkoła, piątki, języki, basen, potem studia, szybka kariera i kalendarz pękający w szwach. Ten schemat nie zniknął – tylko przeniósł się do open space’ów i na Zooma. Efekt? Zmęczenie, przebodźcowanie, brak kontaktu z samym sobą. Niektórzy uciekają w Bieszczady, inni w jogę, jeszcze inni w terapię. Ale kiedy dzieci mówią „nudzi mi się”, często to właśnie nasz niepokój przemawia: nie chcemy, by doświadczyły tego samego chaosu, z którym sami się zmagamy.
Psycholog Katarzyna Lisowska-Bojar z sieci szkół Academy International komentuje:
– Wychowaliśmy się w przeświadczeniu, że nicnierobienie to lenistwo. Szkoła nastawiona na wyniki, potem życie w trybie 24/7. Nieświadomie przenosimy ten lęk na dzieci. A dzieciństwo powinno być czasem swobody, ciszy, zabawy bez celu i przestrzeni na bycie sobą.
Co robi mózg, gdy „nic się nie dzieje”?
Z pozoru nic. Ale w rzeczywistości aktywuje się tzw. sieć stanu spoczynkowego (default mode network), odpowiedzialna za planowanie, introspekcję, marzenia. Badania fMRI pokazują, że w tych chwilach nasza aktywność umysłowa rośnie – pojawiają się refleksje, pomysły, rozwiązania. Nuda może frustrować, ale jest też bramą do głębszego kontaktu ze sobą.
– Dzieci potrzebują takich chwil – mówi Lisowska-Bojar. – Gdy mają czas tylko dla siebie, rozwijają się emocjonalnie i poznawczo. Nuda to nie zagrożenie – to moment wewnętrznej pracy, kiedy dziecko uczy się rozumieć siebie, swoje emocje i potrzeby. To trening wyobraźni, samoświadomości i odporności psychicznej.
Właśnie wtedy dzieci tworzą – budują, rysują, wymyślają. – Bez nudy nie ma kreatywności – podkreśla psycholog. – Gdy bodźce z zewnątrz milkną, mózg zaczyna generować własne pomysły.
Wolność, odpowiedzialność, współpraca – czyli plan daltoński w praktyce
Wciąż dominuje przekonanie, że dziecko powinno być cały czas zajęte. Są jednak metody, które stawiają na coś zupełnie innego – jak plan daltoński. Zakłada on zaufanie zamiast kontroli i wspieranie zamiast kierowania. Dzieci same planują, decydują i organizują swój czas, co buduje ich poczucie sprawczości i pewność siebie.
– Dzieci uczą się ustalać priorytety, pracować w swoim tempie i reflektować nad tym, co robią – mówi Katarzyna Goryluk-Gierszewska, dyrektorka szkoły podstawowej Academy International. – To nie teoria – to codzienność. Dzieci inicjują działania zamiast czekać na instrukcje. Dzięki temu rozwijają motywację wewnętrzną i odporność psychiczną – coś, czego nie da się wykształcić w świecie wiecznej zewnętrznej stymulacji.
– Nie da się uczyć refleksji w pośpiechu. Potrzebujemy czasu na myślenie, pytania, zatrzymanie się – dodaje.
Brak nudy? Brak odpoczynku
Nawet przedszkolaki mają plan dnia, a „wolny czas” często oznacza ekran. Tymczasem bezczynność nie jest pustką – to przestrzeń, w której dzieje się rozwój.
– Jeśli od dziecka uczymy, że każda minuta musi być produktywna, jako dorośli nie będziemy umieli odpoczywać – zauważa Lisowska-Bojar. – Nie będziemy potrafili po prostu być, bez ekranów, bez planu. I tak właśnie rodzi się wypalenie.
Umiejętność bycia offline to kompetencja przyszłości
W świecie natychmiastowych bodźców i nieustannej dostępności, zdolność zatrzymania się, wyciszenia i odnalezienia wewnętrznego rytmu staje się jedną z kluczowych umiejętności XXI wieku.
Dlatego zamiast nieustannie coś organizować, warto czasem... po prostu być. Bez planu. Bez scenariusza. I pozwolić dziecku zająć się sobą – na własnych zasadach.
Bo właśnie wtedy, gdy „nic się nie dzieje” – dzieje się najwięcej.